To był naprawdę ciężki dzień. Lekki przestał być już o 8 rano (kurczę, jeszcze przed solidnym śniadankiem, rozumiecie to?!), gdy zostaliśmy uświadomieni przez Daphne, że pora jechać na zakupy.
- Wkrótce wesele u cioci Megan - stwierdziła. - A my nie mamy ani prezentu, ani odpowiednich kreacji! Och, muszę kupić tę błękitną sukienkę z gorsetem... - rozmarzyła się.
- Ale, no tego, ja chciałem iść w mojej niezwykle gustownej zielonej koszulce i brązowych dzwonach, no wiecie, tych w odświętnej wersji! - zacząłem z nadzieją.
- Właśnie! A w prezencie damy ten super sos pięciotrupiogłówkowy! Ciocia go uwielbia! - wtrącił Scooby.
- Ech, i tak muszę kupić nowe oprawki do okularów, więc... - mruknęła Velma.
- Więc jedzcie szybko śniadanie i ruszamy w drogę! - zadecydował Fred. Jak zawsze, jego zdanie było najważniejsze. Dyskusja nie miała najmniejszego sensu.
Z mniejszym apetytem niż zwykle zasiadłem do śniadania. Kanapki z sosem do lodów nie smakowały tak dobrze jak zawsze. Były dziwnie mdłe i wcale mi nie smakowały. To znak, że w powietrzu wisiało coś złego. Bardzo złego.
Zakupowe szaleństwo.