Fanowska Scooby-Doo Wiki
Advertisement
Rozdział 4 – I nie opuszczę cię aż do śmierci

Mimo długich i starannych poszukiwań ani pani Dinkley, ani państwo Blake'owie nie zdołali znaleźć żadnego ruchomego regału.

– No, tak. To było do przewidzenia – mruknęła sfrustrowana Alice. – Tajne przejścia, otwierane książkami, działają jednak tylko w filmach.

– Na pewno w końcu uda nam się stąd wyjść – pocieszał ją George. – Co prawda jeszcze nie wiem, w jaki sposób, ale...

– A może tędy, skarbie? – odezwała się Elizabeth, wskazując na nieduże, drewniane drzwi.

– Jesteś wielka – powiedział jej mąż i pocałował ją w policzek.

– Szkoda tylko, że te drzwi też są zamknięte – westchnęła pani Dinkley, bezskutecznie próbując obrócić klamkę.

– Chyba wiem, jak temu zaradzić. Odsuńcie się, moje panie – pan Blake wyjął jedną półkę z pobliskiego regału i kilka razy uderzył nią jak taranem w drzwi, które w końcu ustąpiły. – Voilà, droga wolna – dodał z dumą.

– Świetnie. To którędy idziemy? – pani Blake ostrożnie wyszła na korytarz i czujnie rozejrzała się w obie strony.

– W lewo – zdecydował jej mąż.

– Chwileczkę – pani Dinkley złapała go za rękaw. – Główne drzwi biblioteki są po naszej lewej stronie, a kiedy wcześniej szliśmy tym korytarzem, były po prawej. Jeśli pójdziemy w lewo, będziemy się cofać.

– Dobrze, w takim razie w prawo zwrot i naprzód marsz.

– George, mój drogi, opanuj się; nie jesteśmy w wojsku – zirytowana Elizabeth przewróciła oczyma. – Chodźmy już.

Kilka zakrętów później z Georgem zderzył się jakiś mężczyzna o kręconych blond włosach, na którego następnie wpadło dwóch biegnących za nim dryblasów.

– Garver! – zawołali równocześnie państwo Blake'owie, gdy blondyn uniósł głowę.

– To wy! – krzyknął tamten. – Teraz wreszcie wyrównamy rachunki sprzed lat! Chuck, Neil, brać ich!

– Uciekać! – pani Dinkley chwyciła Blake'ów za nadgarstki i mocno pociągnęła.

Dość szybko jednak stało się jasne, że przestępcy znali budynek o wiele lepiej niż oni – a w dodatku byli bardziej wypoczęci.

– Musimy się rozdzielić, bo inaczej nigdy ich nie zgubimy! – wydyszał George, obejrzawszy się za siebie. – Ja ich zatrzymam, a wy znajdźcie dzieciaki!

– Oszalałeś? – krzyknęła jego żona.

– Tylko się nie kłóćcie! – ostrzegła ich Alice. – Biegnijcie dalej razem i nie zawracajcie, nawet gdybym krzyczała wniebogłosy – dodała ciszej. – Będę tylko symulować. Do zobaczenia później.

Po tych słowach udała, że się potyka, i upadła na posadzkę. Ułamek sekundy później poczuła ostry ból w prawej kostce i zorientowała się, że jej gra na czas właśnie zamieniła się w grę o życie.

– Gratuluję genialnego pomysłu, pani Alice Caroline Dinkley – mruknęła ironicznie do siebie samej. – Trzeba było pozorować zasłabnięcie, a nie zwichnięcie kostki...

x

Tymczasem panowie Dinkley i Jones przeszukiwali parter, kryjąc się przed policjantami.

– Nie jest dobrze – szepnął Gregory. – Zaczynam się naprawdę bać o moje dziewczyny.

– Zaczynasz? – powtórzył zdziwiony Skip. – Przecież ty już na zewnątrz wpadłeś w panikę.

– Ja? Nonsens.

– Wcale nie nonsens. Najpierw osobiście powiedziałeś Lizie i George'owi o naszej akcji poszukiwawczej, a potem twierdziłeś, że pozwoliliśmy Ali pójść w pojedynkę. Jeśli taki brak logicznego rozumowania nie jest objawem paniki...

– Dobrze, przyznaję, strasznie się martwię o Alę. Zadowolony? Ale nie wmówisz mi, że ty nie martwiłbyś się o Peggy.

– A co wy tu robicie, chłopaki? – spytał znajomy głos. Głos Sama Rogersa. – Greg, myślałem, że pilnujesz Daphne.

– Nie martw się o nią; jest pod opieką Peggy i Jessie – wtrącił się pan Jones. – Ważniejsze jest to, żeby znaleźć Alę, zanim ten oto panikarz dostanie palpitacji.

– Ha-ha-ha – mruknął pan Dinkley, czerwieniąc się po uszy.

– Zaraz, chwileczkę – pan Rogers lekko potrząsnął dłońmi i zetknął końce palców. – Skip, puściłeś KOBIETĘ samą?

– Nie no, czy wyście się obaj uwzięli? – jęknął Skip. – Nie poszła sama, tylko z Blake'ami.

– To się nawet dobrze składa – zauważył Samuel. – Greg, posłuchaj mnie. Przyprowadzę ci Alę, lecz teraz ty i Skip musicie wyjść na zewnątrz. Gdyby mój szef was tu zobaczył, miałbym poważne kłopoty.

– Rozumiem, ale teraz TY posłuchaj mnie. Obiecałem Maddie, że wrócę z Alą i Velmą, więc tak zrobię; to kwestia honoru – odrzekł Gregory, prostując się jak żołnierz na warcie.

x

– Poszedł sobie; możemy wyjść – szepnęła pani Blake, wyjrzawszy z szafy, w której ukryła się z mężem na widok jakiegoś policjanta.

– Świetnie – mruknął nieuważnie mężczyzna.

– Coś cię gnębi? – jego żona cofnęła się i wzięła go za rękę.

– Szczerze mówiąc, Lizko, trochę martwię się o Alice. Nie powinniśmy byli zostawiać jej samej. Jeśli Garver i jego goryle ją dopadną...

– Nic jej nie będzie. Jest dorosła, a tu aż roi się od policji. Chodź już, misiu, nie możemy tu siedzieć cały dzień.

Kilka minut (i dwa alarmy) później mężczyzna i kobieta doszli do starannie ukrytych schodów, prowadzących w dół, najpewniej do piwnicy. W czasach świetności domu musiały być przeznaczone dla służby, bo były wąskie, toporne i chybotliwe – choć akurat tę ostatnią cechę mogły nabyć z wiekiem. Sama zaś piwnica była dość ciemna i raczej ponura. Włącznik światła, oczywiście, nie działał, bo nie było prądu. Wobec tego George i Elizabeth odruchowo wzięli się za ręce, żeby się nie zgubić – a może po prostu chcieli nawzajem dodać sobie otuchy.

Wtem gdzieś w pobliżu rozległo się kichnięcie.

– Kto tu jest? – krzyknął groźnie pan Blake.

Odpowiedział mu przerażony pisk.

– Nie wydzieraj się już, mój drogi. To nie żaden bandyta, tylko jakieś dzieci – ofuknęła go żona. – Nie bójcie się, nie zrobimy wam krzywdy – dodała łagodnie. – No, przestańcie się chować; zabierzemy was do rodziców.

Po tym zapewnieniu z ciemności wyłoniły się dwie dziecięce sylwetki, mniej więcej jednego wzrostu.

– A teraz chodu stąd, zanim zauważy nas porucznik Swift albo jego ludzie – powiedział pan Blake, biorąc jedno z maluchów na ręce.

Jego żona podniosła drugie dziecko; następnie opuścili piwnicę i ruszyli w kierunku drzwi frontowych.

– Pan Blake!

– I pani Blake! – zawołały dwa cienkie głosy.

Dopiero wówczas mężczyzna i kobieta przyjrzeli się dzieciom, które nieśli. Były to dwie dziewczynki. Jedna z nich miała długie blond pukle i jasnobrązowe oczy, druga zaś – krótkie ciemne włosy i ciemne oczy, osłonięte dużymi, okrągłymi okularami.

– Co państwo tu robią? – chciała wiedzieć Velma.

– Cicho – pan Blake zatkał jej usta ręką. Jego żona na wszelki wypadek zrobiła to samo z Maggie. – Później wam wszystko wytłumaczymy, zgoda?

– Mhm – wymamrotały dziewczynki.

– I nie będziecie o nic pytać, dopóki stąd nie wyjdziemy? – upewniła się pani Blake.

– Nnn!

– Świetnie – stwierdził pan Blake. – Chodź, Lizko.

Wkrótce wszyscy czworo znaleźli się na zewnątrz. Blake'owie odetchnęli z ulgą, postawili Velmę i Maggie na ziemi i przytulili Daphne, która przybiegła do nich, wyrwawszy się z uchwytu pani Jones. Tymczasem Maggie pobiegła prosto w ramiona swojej mamy, a Velma omal nie została zaduszona przez swoją młodszą siostrę.

– Maddie... puść mnie... – jęknęła. – Nie... mogę... oddychać...

Mała spełniła polecenie i rozejrzała się dokoła.

– Gdzie są mama i tata? – spytała po chwili.

– Nie mam pojęcia – odrzekła Velma. – Nie widziałam ich.

– A to dziwne – zauważyła Madelyn. – Tata wziął pana Jonesa i obiecał, że przyprowadzi mamę i ciebie, a pani Rogers powiedziała, że mama poszła z rodzicami Daphne...

– Bo tak było – odezwał się wyraźnie zakłopotany pan Blake. – Wszystko było dobrze, dopóki nie wpadliśmy na trzech bandziorów...

– My też spotkaliśmy bandytów, ale mama Kudłatego ich stłukła, a potem ich bardzo mocno związaliśmy – przerwała mu mała.

– Ale ich było pięciu, a nie trzech – wtrącił Fred.

– Mniejsza o to – Velma machnęła dłonią, żeby ich uciszyć. – Co było później, proszę pana?

– Zaczęliśmy uciekać, ale musieliśmy się rozdzielić, żeby zgubić tych łotrów. Wasza mama powiedziała, żebyśmy biegli dalej, bo ona odwróci ich uwagę, i że spotkamy się później.

– I wy się na to zgodziliście? – spytała z niedowierzaniem pani Rogers.

– Nie mieliśmy żadnego wyboru – westchnęła pani Blake. – Zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, ona już zaczęła działać.

– Więc... więc mama jest teraz sama z bandytami? – wyjąkała przestraszona Madelyn. Velma bez słowa ją przytuliła.

– Pójdę po nią – zdecydował pan Blake.

– Zabraniam ci – szepnęła surowo jego żona. – Jesteś jedynym mężem i ojcem, który nie poszedł szukać guza, i niech tak zostanie. Jeśli tamci nie wrócą...

– Będę uznany za tchórza, który opuścił przyjaciół – dokończył ze smutkiem mężczyzna.

– W tym momencie mnie to nie obchodzi. Istnieje poważne ryzyko, że dwie kobiety będą wdowami, troje dzieci straci ojców, a córki Dinkleyów zostaną sierotami. Jeśli rzeczywiście do tego dojdzie, ktoś będzie musiał ogarnąć tę sytuację, a ja na pewno sobie z tym nie poradzę.

x

Tymczasem pani Dinkley czołgała się korytarzem, przeklinając w myślach chwilę, w której wpadła na swój "genialny" pomysł, i wlokąc za sobą prawą nogę. Zwichnięta kostka sprawiała jej wielki ból przy każdym poruszeniu, lecz nie było innego wyjścia – musiała znaleźć jakąś kryjówkę. W przeciwnym razie groziło jej wpadnięcie w ręce gangsterów, którzy na pewno nie mieli wobec niej pokojowych zamiarów.

Wkrótce dotarła do pokoju, który dawniej musiał służyć za sypialnię właścicieli. Do tej pory znajdowało się tam masywne, dwuosobowe łoże... a raczej jego kulawy, zżarty przez korniki szkielet. Kobieta wpełzła pod nędzne resztki niegdyś wspaniałego mebla, spostrzegła podłużne, czyste ślady, jakie zostawiła na pełnej kurzu podłodze, i z przerażeniem uświadomiła sobie, że jest w pułapce.

Nie minęło dużo czasu, gdy w korytarzu rozległ się głos Garvera:

– Jest w tym pokoju! Wyciągnijcie ją stamtąd, zanim znajdą nas gliny!

Drzwi otworzyły się z impetem i do pomieszczenia wpadli dwaj goryle Garvera – Chuck i Neil. Kobieta wstrzymała oddech, lecz mężczyźni znaleźli ją niemal natychmiast za sprawą śladów na podłodze. Następnie chwycili ją za ręce i wywlekli na korytarz, gdzie czekał Garver.

– I co mamy teraz zrobić, szefie? – spytał jeden z osiłków.

– Wysadzić tę budę – odrzekł Garver.

– Serio? – ucieszył się jego drugi ochroniarz.

– Oczywiście, że nie, ty ośle. Ona będzie naszym nowym argumentem w negocjacjach z Blake'ami. Zwiążcie ją i zamknijcie z powrotem w sypialni.

Kiedy bandyci puścili jej ręce, pani Dinkley zaczęła uciekać na czworakach, dzielnie powstrzymując łzy, cisnące się jej do oczu z powodu bólu w zranionej nodze. Niestety, sekundę później została złapana... za kostki. W tym momencie już nie była w stanie się opanować i wrzasnęła z bólu tak głośno, że przestępcy musieli zatkać sobie uszy.

– Chrzanić negocjacje. Trzeba ją uciszyć – powiedział po chwili herszt, wyjmując z kieszeni pistolet i celując w głowę kobiety. – Za jej zwłoki też możemy zgarnąć kupę szmalu, nie?

"Nie jest dobrze" – pomyślała Alice, czując, że serce wali jej jak oszalałe, i odruchowo zamykając oczy.

– PO MOIM TRUPIE! – krzyknął nagle dobrze znany jej głos. Głos jej męża...

x

Podczas gdy pani Dinkley próbowała uciec bandytom, jej mąż oraz panowie Jones i Rogers natknęli się na kilku policjantów, prowadzących pięciu związanych zbirów.

– Sam, co tu robią ci cywile? – spytał niski, czarnowłosy Bob, wskazując na Skipa i Gregory'ego. – Chcesz, żeby stary dostał piany?

– Mniejsza o niego; tu chodzi o bezpieczeństwo kobiety.

– Jeśli masz na myśli swoją żonę, to możesz się o nią nie martwić. Wierz lub nie, ale sama pokonała tych pięciu gagatków. No, chyba że ma siostrę bliźniaczkę...

– Potwierdzam, to ona; byłem przy tym – odezwał się pan Jones.

– Tak, wiem, sam ją tego nauczyłem. Ale tu nie chodzi o Jessie, tylko o JEGO żonę – powiedział cicho pan Rogers, dyskretnie wskazując na pana Dinkleya, niespokojnie chodzącego w górę i w dół po schodach. – Czy ci tutaj to już cała banda? – spytał, przyglądając się opryszkom.

– Nie; brakuje jeszcze herszta i jego dwóch osiłków.

– No, pięknie – mruknął Samuel, drapiąc się w kark.

– Skip! Sam! Chodźcie tu szybko! – krzyknął pan Dinkley, przechylając się przez balustradę na pierwszym piętrze.

– Bob, mam do ciebie wielką prośbę: skombinuj jakieś posiłki – powiedział pan Rogers, po czym pognał na górę za panem Jonesem. – Co się stało? – spytał, ujrzawszy bladą twarz roztrzęsionego przyjaciela.

– Spójrzcie na te ślady na podłodze – padła odpowiedź.

– Zdaje się, że coś było tędy wleczone – zauważył Skip.

– Albo ktoś – dodał cicho Gregory.

– Znajdziemy ją – obiecał Samuel. – Chodźcie, chłopaki.

Po około minucie szybkiego marszu usłyszeli straszliwy wrzask. Żaden z nich nic nie powiedział, ale wszyscy przyspieszyli kroku. Wkrótce zobaczyli trzech mężczyzn, nachylonych nad przerażoną kobietą.

– To na pewno oni – szepnął pan Rogers. – Ci trzej, których brakowało.

– Myślisz, że są bardzo niebezpieczni? – spytał pan Jones.

Zanim Samuel zdążył odpowiedzieć, jeden z bandytów wyjął z kieszeni pistolet i wycelował w głowę kobiety.

– Chrzanić negocjacje. Trzeba ją uciszyć – powiedział. – Za jej zwłoki też możemy zgarnąć kupę szmalu, nie?

Pani Dinkley zamknęła oczy. Na twarzy jej męża furia zajęła miejsce przerażenia.

– PO MOIM TRUPIE! – wrzasnął, wbiegając między nią i zamierzającego ją zabić człowieka. Co prawda, Skip chciał go zatrzymać, ale zanim zdążył to zrobić, Sam unieruchomił go półnelsonem.

– Skarbie! – zawołała Alice na wpół radośnie, a na wpół z zaskoczeniem.

Gregory jednak wydawał się jej nie słyszeć.

– Chcesz ją zastrzelić? – krzyknął, patrząc bandycie prosto w oczy. – W takim razie najpierw musisz zabić mnie!

– Głupiec – powiedział tamten, uśmiechając się cynicznie, po czym pociągnął cyngiel.

Chwilę później huknął strzał, a Gregory runął na posadzkę. Na widok jasnoczerwonej cieczy, przesiąkającej jego koszulę, Alice wrzasnęła straszliwie; nie zważając na ból w zwichniętej kostce, podczołgała się do niego i zaczęła potrząsać jego ramieniem, zaklinając go na wszystkie świętości, żeby dał znak życia. Na próżno – mężczyzna leżał bez ruchu.

– Greggy, kochanie, spójrz na mnie... powiedz, że nie umarłeś... – błagała kobieta. Nie czuła już niczego: ani bólu w kostce, ani łez, spływających jej po policzkach, ani tego, że Skip położył dłoń na jej ramieniu. – Nie rób mi tego... nie zostawiaj mnie, słyszysz? GREGORY! – zawyła, po czym runęła na pierś męża i wybuchnęła płaczem.


← Poprzedni rozdziałNastępny rozdział →
Advertisement