Gregory nieśmiało wszedł do niewielkiej szpitalnej sali, gdzie w łóżku przy oknie leżała jego żona, Alice, tuląca do piersi maleńkie, białe zawiniątko. Była blada i zmęczona, ale, usłyszawszy kroki męża, uniosła głowę i uśmiechnęła się.
– Cześć, Greg – szepnęła.
– Cześć, Aluś – odrzekł Gregory, siadając na brzegu łóżka i całując ją w głowę.
– Mamy córeczkę – oznajmiła z dumą Alice, podając mężowi niemowlę. – Chcesz ją potrzymać?
Mężczyzna ostrożnie wziął dziewczynkę w ramiona i przyjrzał się jej uważnie. Jak na noworodka, była bardzo ładna, nawet pomimo żółtawej skóry i zapuchniętej buzi.
– Przez te wszystkie miesiące miałem nadzieję, że to będzie chłopiec – przyznał, nie odrywając wzroku od córeczki, która właśnie chwyciła go za palec. – Ale teraz nie zamieniłbym jej nawet na pięciu synów. Jest prześliczna – powiedział, oddając dziecko swojej żonie.
– Jak ją nazwiemy? – spytała Alice, lekko kołysząc dziewczynkę w objęciach. – „Gertruda” wcale do niej nie pasuje.
Przez chwilę oboje milczeli.
– Velma – odezwał się nagle Gregory. – Velma Dace Dinkley.
– Ładnie – stwierdziła z uśmiechem jego żona. – Witaj na świecie, Velmuniu – dodała czule, całując jedną z maleńkich rączek córeczki.